Chociaż nie raz mam ochotę sprzedać Satora, zapakować w pudełko, wysłać za ocean bez dopisania adresu nadawcy to po za tymi chwilami bardzo się cieszę, że to właśnie on jest moim pierwszym psem.
Oczywiście mogę się mylić w tym co dalej napiszę, ale zaryzykuję ;-)
Pewnie bardzo duża część psiarzy miała to szczęście, że swój wybór przemyślała, trafiła na świetnego szczeniaka, na psa który z natury garnie się do człowieka. Pięknie zsocjalizowała młodego, a potem trafili do ludzi zajmującymi się sportem, którym w przyszłości chcieli by trenować. Jak wiadomo u nas tak nie było, ale ja nie o tym dzisiaj chciałam.
Dzisiaj chciałam pokazać jak ja podchodzę do "sportów kynologicznych". Nasze początki były obiecujące: ja coś od Satora wymagałam, a on szedł w drugą stronę. Dzisiaj już tak nie jest i to jest dla mnie największy sukces. Nie to, że bezbłędnie pokonaliśmy jakąś sekwencję agi nie to, że w ogóle ją pokonaliśmy. Nie to, że wyszło nam dookoła świata we frisbee, ale że Sator CHCE to robić.
Aby żyć w zgodzie z Satorem musiałam nauczyć się cieszyć nie z tego co nam wyjdzie, ale z tego że próbujemy do tego dążyć. Pewnie niektórzy będą sądzili, że nie ma się tu z czego cieszyć. W końcu takie minimum jak przywołanie, podstawowe komendy, wspólna zabawa to oczywistość i nie jest to nic wybitnego. Dla mnie na początku też nie było, a teraz jest.
Dzięki Satorowi wiem, że każdego kolejnego psa będę bardziej ceniła za to, że ZASZCZYCA mnie współpracą niż za to, że wzorcowo wykona serię cików i capów.
Sator nauczył mnie czerpać satysfakcję z przeciętnego, ale wspólnego radosnego hopsania.
Trzymajcie za nas kciuki na obozie :-)